Rozmowa z Izabelą Musialik, wieloletnią pracownicą systemu opieki senioralnej w Niemczech
Pod koniec lat 80. Izabela Musialik, absolwentka krakowskiego AWF-u przyjechała do Niemiec i zobaczyła coś, co zmieniło jej życie zawodowe: starszych ludzi z modnymi fryzurami, złotymi oprawkami okularów i zadbanymi zębami. Kontrast wobec rzeczywistości w Polsce był uderzający. Dziś, po ponad 30 latach pracy w Niemczech, jako doświadczony praktyk dzieli się swoimi obserwacjami na temat systemów opieki senioralnej w Niemczech i w Polsce.
Cofnijmy się do końca lat osiemdziesiątych. W którym dokładnie roku wyjechała Pani z Polski do Niemiec? Czy już wtedy wiedziała Pani, że będzie pracować w opiece senioralnej, czy raczej był to wyjazd w nieznane, bez konkretnego planu?
Wyjechałam zupełnie w ciemno, za mężem, który przebywał w Niemczech od pół roku. Byłam w ciąży. To był 1988 rok, czas masowych wyjazdów z Polski, głównie z powodu trudnej sytuacji w kraju. Dla nas największym problemem był brak mieszkania – temat wciąż aktualny dla wielu młodych ludzi.
Mój mąż pochodził ze Śląska, z Prudnika, z rodziny o niemieckich korzeniach. Ja jestem z Białegostoku. Poznaliśmy się w Krakowie, studiując razem na AWF-ie. Po przyjeździe do Niemiec planowałam raczej związać się z turystyką, w tym kierunku miałam wykształcenie. Znałam bardzo dobrze angielski, ale niemieckiego prawie w ogóle. Pamiętam, że poszłam raz do biura podróży, wyobrażając sobie, że może tam znajdę pracę, ale kiedy zobaczyłam te eleganckie panie za biurkami pomyślałam, że to chyba nie dla mnie.
Co się wydarzyło, że zdecydowała się Pani związać swoją przyszłość zawodową właśnie z opieką nad seniorami?
Kiedy zostałam młodą mamą i spacerowałam z dzieckiem, często zaczepiały mnie starsze panie – bardzo eleganckie, z modnymi fryzurami, złotymi oprawkami okularów, uśmiechnięte, z zadbanymi zębami. Często rozmawiałyśmy, mimo że mój niemiecki był wtedy jeszcze bardzo słaby. Ale czułam, że język nie jest barierą, żeby się porozumieć. Te panie potrzebowały kontaktu, rozmowy, czasem drobnej pomocy. I wtedy podświadomie zaczęłam czuć, że to jest moja droga. To mną pokierowało.
Gdy zgłosiłam się do niemieckiego urzędu pracy namawiano mnie, żebym poszła do szkoły pielęgniarskiej, ale ja uparłam się na pracę z seniorami. Od zawsze dobrze czułam się w kontakcie z osobami starszymi – a taka praca wymaga przecież nie tylko umiejętności, ale też cierpliwości i empatii. Skończyłam dwuletnią szkołę. To była wtedy nowość, zwłaszcza dla osoby z wyższym wykształceniem. Byłam jedyną obcokrajowczynią w klasie i pierwszą osobą w Hanowerze z dyplomem uczelni wyższej, która zdecydowała się pójść tą ścieżką.
Jak wyglądały Pani pierwsze doświadczenia zawodowe w niemieckim systemie opieki?
Już w czasie szkoły mieliśmy sporo praktyk, i to jest moim zdaniem ogromna zaleta tego systemu. W Niemczech istnieje wiele różnych form opieki — nie tylko ambulatoryjna czy domy seniora. W Niemczech poznałam tak zwane Wohngemeinschaft— coś na kształt wspólnych mieszkań, gdzie starsze osoby żyją razem, wspierają się i mają zapewnioną opiekę. U nas chyba wciąż takie rozwiązanie nie ma wypracowanej nawet swojej nazwy własnej…
W Polsce operujemy póki co chyba zapożyczeniem z języka angielskiego cohousing…
Dokładnie. Uważam, że to genialne rozwiązanie – chyba najlepsze, jakie znam. Wiele starszych osób przeprowadza się do takich „komun” profilaktycznie, będąc jeszcze w pełni samodzielnymi. Chcą być w miejscu, gdzie czują się bezpiecznie, gdzie wiedzą, że pomoc jest w zasięgu ręki, jeśli będzie potrzebna. To daje im ogromny komfort psychiczny. Dzięki takiemu podejściu tworzy się też warunki do możliwie najdłuższego, aktywnego i niezależnego życia. Opieka staje się po prostu jednym z elementów tej układanki – obecna, ale nienarzucająca się. U nas wciąż o opiece myśli się dopiero wtedy, gdy jest już za późno.
Wracając do wątku – po wielu praktykach zawodowych doszłam do wniosku, że najbardziej odpowiada mi opieka ambulatoryjna, czyli domowa. Przede wszystkim dlatego, że to bardzo elastyczna forma pracy. Można pracować 20 lub 30 godzin tygodniowo, co w tamtym czasie dla mnie, jako młodej mamy, było rozwiązaniem optymalnym. Taka forma pracy dawała też większy kontakt z podopiecznymi i pozwalała budować relacje, które dla mnie były i są bardzo ważne.
To znaczy, że odwiedzała Pani seniorów w ich domach i pomagała im w różnych codziennych czynnościach. Jakich?
Pomagałam właściwie we wszystkim, co da się zrobić w warunkach domowych. Zastrzyki, zmiany opatrunków, podawanie insuliny, opieka przy chorobach nowotworowych, pomoc osobom z portami do żywienia pozajelitowego… Dla porównania — kiedy moja mama zachorowała w Polsce, nie mogłam znaleźć nikogo, kto przychodziłby kilka razy dziennie, żeby podać jej insulinę. Tylko prywatnie. W Niemczech jest to zapewnione w ramach ubezpieczenia.
Co może Pani więcej powiedzieć o ubezpieczeniu opiekuńczym. Jak ono działa?
To jest naprawdę genialny system. Ubezpieczenie opiekuńcze pokrywa wszystkie usługi świadczone przez pielęgniarki, jak i opiekunki. W zależności od potrzeb i poziomu samodzielności pacjenta, wysyłana jest odpowiednia osoba: albo pielęgniarka, jeśli potrzebne są czynności medyczne, albo opiekunka, jeśli chodzi o pomoc w codziennym funkcjonowaniu — myciu się, ubieraniu, jedzeniu, podaniu tabletek czy insuliny. Takie wizyty mogą odbywać się raz dziennie, ale może być i trzy, cztery razy, w zależności od potrzeb. Planowanie jest bardzo elastyczne.
Ile takich osób może dziennie odwiedzić jedna pielęgniarka?
To zależy, ale bywało, że podczas popołudniowej zmiany odwiedzałam nawet 25 pacjentów. Oczywiście, wszystko zależy od rodzaju czynności i zakresu obowiązków, ale niestety system stał się coraz bardziej biznesowy. Priorytetem stało się myślenie, że czas to pieniądz. Więc kiedy trzeba podać tylko insulinę, na jedną wizytę przewidziane jest pięć minut. To jest ogromna presja. Plan dnia mamy w telefonie, samochód do dyspozycji, ale czasami człowiek po prostu nie daje rady.
Wygląda na to, że pogodzenie potrzeb pacjentów z realiami systemu bywa bardzo trudne…
Tak, i to jest właśnie największy problem. Pacjenci chcieliby, żeby każdego dnia o tej samej godzinie przychodziła ta sama osoba, ale to prawie niemożliwe. Przez 15 lat byłam szefową takiego zespołu, ale ostatnie dwa lata już czułam, że jeśli nie przystopuję, po prostu się wypalę. Wycofałam się więc z koordynacji i zaczęłam zajmować się doradztwem. Pomagałam osobom wychodzącym ze szpitala, zapewniając im wsparcie i pomagając w zaplanowaniu dalszych kroków. To jest ogromnie ważne, bo nikt nie powinien zostać sam w takim momencie.
Często podkreśla się, że osoby starsze po hospitalizacji – niezależnie od jej przyczyny – czasowo lub trwale tracą umiejętności, które wcześniej posiadały.
Dokładnie. Często nie są w stanie samodzielnie wyjść z domu przez dwa, trzy tygodnie — dopóki coś się nie zagoi, dopóki nie odzyskają sił. I właśnie wtedy potrzebna jest opieka domowa. A z tym u nas w Polsce jest ogromny problem. W Niemczech bardzo zwracano uwagę na to, żeby zapobiec tak zwanemu efektowi „obrotowych drzwi” w szpitalach.
Obrotowe drzwi? Ciekawe określenie — co ono dokładnie oznacza?
Chodzi o to, aby pacjent nie wracał do szpitala krótko po wypisie – żeby nie dochodziło do sytuacji, w której dziś wychodzi, a za tydzień znów zostaje przyjęty. A po miesiącu historia się powtarza. Taki cykl powrotów przypomina kręcenie się w obrotowych drzwiach. Dlatego tak duży nacisk kładzie się na dobrze zorganizowaną opiekę po hospitalizacji.
Jak to wygląda w praktyce?
W szpitalach są pracownicy socjalni, którzy już w momencie przyjęcia pacjenta zaczynają planować jego powrót do domu. My, jako stacja opieki domowej, ściśle współpracowaliśmy z tymi osobami. Czasem już kilka dni przed wypisem pacjenta dostawałam telefon, że będzie potrzebna pomoc. I wtedy jechałam do szpitala, spotykałam się z pracownikiem socjalnym i z pacjentem, i wspólnie planowaliśmy, co dalej.
Na przykład…
Na przykład — czy potrzebne będzie specjalne łóżko, podnośnik, kule, balkonik, krzesło toaletowe. Pracownik socjalny załatwiał całą papierologię — wnioski do kasy opiekuńczej, orzeczenia o stopniu niepełnosprawności, kontakt z ubezpieczalnią. Ja z kolei zajmowałam się stroną praktyczną – opieką, pielęgnacją, organizacją potrzebnego sprzętu.
Zdarzało się też, że jechała Pani wcześniej do domu pacjenta?
Tak, i to często. Dostawałam klucz, jechałam i sprawdzałam, co w tym domu jest, a czego brakuje. Chodziło o to, żeby pacjent wracając ze szpitala, miał już wszystko przygotowane — łóżko, pomocniczy sprzęt, ewentualnie przystosowaną łazienkę.
I taki sprzęt — łóżko czy np. wózek — był dostarczany bezpłatnie?
Tak, oczywiście. Wszystko dzięki tej jednej instytucji — kasie opiekuńczej, czyli Pflegekasse.
Czy da się to jakoś porównać do naszego systemu? To nie jest przecież odpowiednik NFZ, prawda?
Nie, to nie do końca to samo, ale działa razem z kasą chorych, więc można powiedzieć, że to taka siostrzana instytucja NFZ. Tylko, że ten system jest osobno finansowany. Wszyscy pracujący legalnie odprowadzają na to składki przez całe życie. Pflegekasse została wprowadzona w 1995 roku. Ci, którzy nie mają dzieci, płacą nieco wyższą składkę. Ale zasada jest prosta: wszyscy płacą, a ci, którzy w danym momencie potrzebują pomocy, mogą z niej korzystać.
Taki system pozwala też na godne starzenie się w dobrze znanym środowisku domowym.
Oczywiście. Wiele osób starszych nie chce opuszczać swoich domów, zwłaszcza jeśli alternatywą jest dom seniora. Moim zdaniem wyjątkiem, kiedy dom seniora może być naprawdę dobrym rozwiązaniem, są sytuacje, w których dana osoba jest bardzo samotna albo na tyle dotknięta zmianami demencyjnymi, że nie do końca orientuje się, gdzie mieszka, a jednocześnie stanowi ogromne obciążenie dla rodziny. Warto dodać, że standardy w niemieckich domach seniora są naprawdę wysokie.
A jak Pani ocenia osiedla senioralne, nierzadko promowane w Polsce jako szczyt nowoczesności?
Niekoniecznie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania. To tworzy swego rodzaju getto. Osoby starsze potrzebują relacji międzypokoleniowych. Chcą mieć kontakt z dziećmi, młodzieżą, dorosłymi w wieku produktywnym. Nie musimy budować osiedli tylko dla seniorów. Architektura, która jest dostosowana dla osób starszych, jest również dobra dla młodych. Jestem zdecydowaną zwolenniczką budowy osiedli wielopokoleniowych.
Poza tym niemieccy seniorzy są bardzo aktywni. Mają mnóstwo możliwości angażowania się społecznie i wielu z nich z tego korzysta. Mówię o pracy w hospicjach, czytaniu bajek w przedszkolach, pomaganiu w punktach wydawania jedzenia. Seniorzy dostają za to symboliczne wynagrodzenie. I to naprawdę działa. Czują się potrzebni i są potrzebni.
Rozmawiając z Panią uświadamiam sobie jak wiele do nadrobienia mamy w Polsce.
W Polsce największym problemem jest to, że wszystko jest albo instytucjonalne, albo pozostaje całkowicie na barkach rodziny. A często tej rodziny po prostu nie ma. Albo mieszka daleko, albo jest zapracowana, albo emocjonalnie niezdolna do zajęcia się starszą osobą. A nawet jeśli rodzina chce pomóc, to po prostu nie ma wsparcia systemowego.
Czyli to, czego nam brakuje, to nie tylko infrastruktura, ale cała sieć wsparcia, która byłaby łatwo dostępna?
Tak, sieć i przede wszystkim systemowe podejście. Bo wie Pan, w Niemczech jak ktoś potrzebował łóżka rehabilitacyjnego, to nie musiał składać piętnastu wniosków i czekać miesiącami. Tylko wszystko było załatwiane w jednym miejscu, często jeszcze zanim pacjent opuścił szpital. Potrzebujemy przede wszystkim zmiany myślenia – że opieka nad osobą starszą to nie jest tylko problem tej osoby i jej bliskich. To jest odpowiedzialność całego społeczeństwa.
I inwestycja w przyszłość, bo wszyscy kiedyś będziemy starzy.
No właśnie. I każdy z nas chciałby wtedy żyć godnie, w miejscu, które zna, z poczuciem, że nie jest ciężarem, tylko że po prostu jest częścią wspólnoty. Bo starsi ludzie nie chcą być odizolowani. Oni chcą być częścią społeczności. I na to pozwalają wcześniej wspomniane wielopokoleniowe osiedla. Bo tam obok siebie mieszkają rodziny z dziećmi, młode pary, seniorzy. Wszyscy razem. Bo wie Pan, starsza pani siedzi na ławce, dziecko biegnie, potknie się, ona pomoże. Mama podziękuje, porozmawiają chwilę. I już się coś zaczyna dziać. Nie trzeba żadnych wielkich programów integracyjnych. Wystarczy dobrze zaprojektowana przestrzeń i chęć otwarcia się na siebie.
Jak właściwie wygląda nauka opieki nad seniorami w Niemczech? Jestem ciekaw, jak tam funkcjonuje cały system edukacji w tym zakresie.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że system kształcenia w Niemczech jest naprawdę dobrze zorganizowany. Podobnie jak w Polsce, można tam studiować pielęgniarstwo, ale funkcjonuje również trzyletnia szkoła zawodowa. W pierwszych dwóch latach uczniowie zdobywają wspólną podstawę programową, natomiast w trzecim roku wybierają specjalizację – geriatrię, pediatrię lub pielęgniarstwo ogólne. W trakcie całego cyklu nauki odbywają praktyki w różnych placówkach i formach opieki. Dzięki temu są bardzo dobrze przygotowani zarówno pod względem teoretycznym, jak i praktycznym.
Według danych w Polsce w tej chwili pracuje tylko około 500 geriatrów. Co zrobić by zachęcić młodych ludzi do wybierania tego zawodu lub takiej specjalizacji?
W Niemczech są różne zachęty finansowe, zwłaszcza w firmach prywatnych, które walczą o dobrych pracowników. Pielęgniarze z odpowiednim wykształceniem zarabiają naprawdę dobrze. Myślę, że to jest kluczowe, choć wciąż są niedobory dobrze wykwalifikowanej kadry. Poza tym jest to zawód, który zdobywa coraz większe uznanie społecznie. U nas powinno być podobnie.
Poza tym to praca, która daje satysfakcję, oczywiście pod warunkiem, że ktoś to czuje, że naprawdę chce być z ludźmi i im pomagać. To ogromna odpowiedzialność, ale też wielka wartość. Czasem wystarczy po prostu przyjść, posiedzieć z seniorem, porozmawiać. To naprawdę może odmienić dzień takiej osoby. A czasem nawet całe życie.
To bardzo poruszające. I tak sobie myślę, że z tej strony należałoby to pokazywać – że to nie tylko obowiązek, ale też sensowna, potrzebna praca.
Tak. I stabilna. W Niemczech zapotrzebowanie będzie tylko rosło. Społeczeństwo się starzeje, podobnie jak w Polsce. Już teraz są braki kadrowe. Zdarza się, że firmy muszą odrzucać nowych pacjentów, bo nie mają wystarczająco ludzi do pracy. Nawet dobre stacje socjalne, z renomą, z doświadczeniem. Po prostu nie są w stanie przyjąć kolejnych osób, choćby bardzo chcieli. Brakuje rąk do pracy.
A czy to nie jest trochę tak, że to zawód, na który są skazani imigranci?
Kiedy prowadziłam stację dwadzieścia parę lat temu, już wtedy miałam bardzo międzynarodowy zespół, ale przynajmniej połowa to byli Niemcy. Reszta – Polki, Rosjanki, Iranki, Turczynki. I to był naprawdę świetny zespół – ludzie się dobrze rozumieli, byli otwarci. I ten trend się utrzymuje. Niemieckie społeczeństwo jest współcześnie różnorodne.
Ale jednak z tymi brakami kadrowymi można znaleźć jakiś wspólny mianownik między Polską i Niemcami?
Z jednej strony tak, z drugiej skala jest nieporównywalna. W Niemczech jest więcej struktur, więcej środków finansowych i – co najważniejsze – długofalowe myślenie. „Tsunami seniorów” nadciąga od lat nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech. Tamtejszy system jest zdecydowanie lepiej przygotowany, choć i tak jest już mocno obciążony. Wciąż wiele można by ulepszyć. Różnica polega jednak na tym, że oni mają system – coś, co działa i do czego można się odnieść. U nas trudno mówić o jakimkolwiek spójnym systemie. W sytuacji, gdy ktoś potrzebuje pomocy, często nawet nie wiadomo, do kogo się zwrócić. Nie jestem zwolenniczką centralizacji w stylu PRL, ale jakaś nadrzędna instytucja – zwłaszcza odpowiedzialna za finansowanie i koordynację – jest naprawdę potrzebna. Nawet ja, mając wiedzę i doświadczenie w tym obszarze, czułabym się w Polsce zagubiona, gdyby przyszło mi zorganizować opiekę na przykład nad moimi rodzicami.
Gdybyśmy byli w Niemczech i trzeba by było zorganizować taką pomoc – jaki byłby pierwszy krok? Jak wyglądałaby ta ścieżka?
Przyszlibyśmy właśnie do kogoś takiego jak ja, albo do takiej stacji socjalnej, jak moja, lub do szpitala, który współpracuje ze stacją. W Polsce to się kończy często na SOR-ze – taka przechowalnia. A przecież ja, jako pracownik, wiedziałam, gdzie zadzwonić, jakie dokumenty złożyć, do kogo się zwrócić – nawet do sądu, jeśli było trzeba. W Polsce natomiast często nie wiadomo, kto za co odpowiada. Jeden urząd zajmuje się seniorami, inny osobami z niepełnosprawnościami. A teraz jeszcze ten bon opiekuńczy. Czytałam o tym pomyśle i teoretycznie brzmi dobrze, ale zastanawiam się, jak Pani Krysia z pokoju siódmego w gminie ma decydować, kto i ile pomocy potrzebuje? To absurd. To ogromna odpowiedzialność – trzeba mieć doświadczenie, wyczucie, wiedzę. Ja po jednej minutowej wizycie u pacjenta wiedziałam, co się dzieje z człowiekiem. Ale to się wie po kilku tysiącach odwiedzonych mieszkań. Pani Krysia, pracująca w biurze przez X lat, po prostu nie może tego wiedzieć.
A MOPS-y, OPS-y? Tam są ludzie z doświadczeniem. Może to właśnie w tych strukturach powinna się znaleźć osoba koordynująca?
Dokładnie. W Niemczech podanie o przyznanie świadczenia składa sam zainteresowany albo jego prawny przedstawiciel. A w Polsce wszystko jest jakoś odgórnie decydowane. Ludzie są uprzedmiotowieni. Niby rodzina decyduje, ale z rodzinami różnie bywa.
Na koniec jeszcze pytanie trochę bardziej prywatne. W latach 80. i 90. Polacy nie cieszyli się dobrą opinią w Niemczech. Z powodu trudnej historii naszych narodów, Polacy też często nie darzyli Niemców specjalną sympatią. Czy miała Pani w Niemczech jakiekolwiek nieprzyjemności z powodu pochodzenia?
Nigdy. Autentycznie – ani razu. Ani w pracy, ani prywatnie. My z mężem zawsze rozmawialiśmy po polsku, nie ukrywaliśmy się, nie udawaliśmy Niemców. I nikt nigdy nie miał z tym problemu. Nawet z moim akcentem – a mam mocny akcent, wiadomo, że jestem Polką. To nikomu nie przeszkadzało. Zresztą z czasem spojrzenie na Polaków się bardzo poprawiło. Złodzieje samochodów? To było dawno. Dziś Polacy są postrzegani jako normalni Europejczycy. Nie spotkała mnie przez te wszystkie lata żadna nieprzyjemność z powodu polskiej narodowości.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Piotr Czubowicz